III Patriotyczna Pielgrzymka Kibiców na Jasną Górę
2011-01-05III pielgrzymka kibiców na Jasną Górę
2011-01-09Opis wyjazdu do Hiszpanii cieszył się dużym zainteresowaniem, było kilka pytań, czy pojawią się opisy innych wyjazdów na kadrę, dlatego w tym zimowym okresie zapraszamy do kolejnej lektury…
Pierwszy mecz kadry zaliczyłem u „siebie” tzn. na Stadionie Śląskim w Chorzowie, w 1999 roku, naszym rywalem byli Szwedzi, przegraliśmy 0:1, po (nie wypominając) błędzie naszego trenera Jurka Brzęczka, ale nie tylko to utkwiło mi w pamięci. Sama droga, jechaliśmy z Częstochowy autem, wiadomo nie jest daleko, więc szybko zleciała, na popijaniu tego i owego (ta tradycja została zachowana na kadrze do dzisiaj;) ). Na poboczach widziane auta i autokary kibiców z różnych miast, czasy były jednak inne niż dzisiaj i ze świecą wtedy szukać było pajacyków z czapami wielkości skrzynki po piwach, z dzwoneczkami i dorabianymi warkoczami, tym bardziej trąbek i innego badziewia, które w teraźniejszych czasach zalewa stadiony przy okazji meczów kadry. Na stadionie, wiadomo rok 1999, ludzi komplet, pojedyncze barwy klubów, trochę biało – czerwonych szali. W trakcie meczu wpada sosnowieckie Zagłębie i zaczyna napierdalać kolesi, którzy byli w sektorze obok, psiarni mało na stadionie (stosunkowo do czasów dzisiejszych), dopiero po kilku minutach wkraczają niebiescy i zaczynają pałować, ale chłopaki nie chcieli odpuścić i jeszcze trochę się tam z wąsami pokopali, kilku zawiniętych. To był mój pierwszy mecz na kadrze i mając lat 19 wiedziałem że jeszcze nie raz na reprze będę…
Jak pomyślał tak też zrobił. Rok 2000, mecz z Białorusią w Łodzi na Widzewie. Wyruszamy w 5-ciu furą (można tak rzec, bo był to 16-letni polonez). Dojechaliśmy jakoś tym „cackiem” do Łodzi. Pod samym stadionem gdy już dojeżdżaliśmy do parkingu z maski widać biały dym, dezorientacja na twarzach, wyskakujemy z auta, maska do góry, nic nie widać, tylko ten cholerny dym, więc driver pieprznoł maskom, wzruszyliśmy ramionami i na stadion, zaraz mecz, chuj z tym autem. Jesteśmy ok. 500 m (mecz był chyba o 20:00 lub 20:30, bo już ciemno było) od wejścia na stadion, widzimy typów z ŁKS-u którzy się zbierają, idziemy dalej przeszliśmy może 300m – 400m, przed nami kolesie w kominiarach, kapturach i zaczynają biec w naszą stronę, szybka rozkminka w głowie każdego z nas, to Widzew atakuje ŁKS, tamci z tyłu nie pozostają obojętni, a my w samym środku tego kotła, jakoś w porę wbiegliśmy w boczną uliczkę i uniknęliśmy przypadkowego oklepu. Prosto pod kasy, pamiętam że chyba nie było pełnego stadionu, ale Radek Kałużny strzelił 3 bramy i wygraliśmy 3:1. Po meczu, zastanawialiśmy się co z tym autem, właściciel dzwonił do ojca (mechanik – złota rączka 😉 ). Więc trochę motania i jakoś auto ruszyło, coś tam zaczęło się jeszcze na trasie w nim sypać, ale jakoś dotarliśmy do Świętego Miasta.
Kilka miesięcy później, bo w marcu 2001 roku przyszedł czas na pierwszy wyjazd na kadrę, miejsce Oslo – Norwegia. Pomysł wyjazdu wpadł do głowy wcześniej, więc oszczędzanie, pożyczanie i jedziemy. Wyruszamy w nocy (w 5 osób, 2 Raków, 1 z Częstochowy nie związany z Rakowem i 2 chłopaków z Lubelszczyzny) osobówką marki Rover, mocno dupsko było dociśnięte w tym aucie :), i co większa dziura, o co u nas w kraju nie trudno, ocieramy rurą o asfalt. Jeszcze całego browara nie zdążyłem wypić, już nas „niebiescy” zatrzymali (gdzieś w okolicach Pajęczna). Podchodzi wąs: „Dobry wieczór, dokumenciki, kontrola drogowa itp. Panowie dokąd? – odpowiadamy że na mecz do Norwegi jedziemy, kadrę wspierać, i za 8 godzin mamy prom ze Świnoujścia. Wyjebał gały jak by ufoludków zobaczył. „- O Panowie, to podziwiam, szerokiej drogi i dopingujcie tak żeby wygrali!?. Już nawet nie sprawdzał co wieziemy, oddał kierowcy dokumenty i pocisnęliśmy dalej. To była najkrótsza kontrola jaką w życiu widziałem, bo wiadomym jest, że jak już zatrzymują, to pewnie się do czegoś przyczepią. Tym razem tak nie było. Droga nad morze przebiegła szybko i spokojnie, na miejscu jesteśmy o świcie, dowiadujemy się, aby wjechać na statek trzeba mieć czyste auto, ok. więc na myjkę, auto czyste i czekamy. Salwę śmiechu wywołał autokar, który podjechał na prom z kibicami, gdyż był do połowy… zarzygany :), ktoś musiał spędzić część drogi z głową wywieszoną przez okno i oddawał to co wcześniej przyjął. Autokarem tym podróżowali głównie kibice śląskich klubów (Górnik, GKS Katowice, ktoś z Unii Oświęcim, Odry Wodzisław, GKS Tychy, ale również 2 kibiców Rakowa, H. i G. ).
Na promie wiadomo, czas wolny, mieliśmy kajutę, taka mała dziura, w której można usiąść, kierowca się przekimał, my łaziliśmy po pokładzie i spijaliśmy różne zagraniczne specyfiki. Dopłynęliśmy do Ystad, zimno jak cholera. Śnieg dookoła ale droga czarna, prosta jak stół, bez żadnych dziur. Po drodze kima w aucie, na jakimś marketowym parkingu. Budzimy się, wychodzimy z auta rozprostować kości, nie wiadomo za bardzo gdzie jesteśmy, idziemy spytać gościa, który ten parking sprzątał, chłopaszek od nas kilka razy był już w Stanach, „anglika” się uczył, więc go pyta, co i jak, gorzej było ze zrozumieniem co tam ten odpowiedział, bo się typ rozgadał i widać było że angielski dobrze zna, czym nas na tyle zaskoczył, iż nie umieliśmy sobie tego przetłumaczyć 🙂 . Ruszyliśmy dalej, pod Oslo mała kimka, bo byliśmy jakoś o świcie. Wstaję, patrzę w aucie nie ma De., przed nami stacja benzynowa, marzeniem – gorąca herbata. Wbijam na stację a tam, De. pije w okularach słonecznych z jakimiś trzema kolesiami, gość z obsługi w wyjebistych różowych oksach, roześmiany w najlepsze, coś tam opowiada jednemu z chłopaków. Ci kolesie byli z Pińczowa. Z wyjebistej 5 lirowej Finki polewał gość o ksywie Diabeł, jeszcze się dobrze nie przywitałem a usłyszałem: „- weź sobie kubek i co chcesz do picia”, więc podszedłem do dystrybutora napojów, nalałem Fanty, Diabeł nie oszczędzał, wlał mi 3/4 kubka Finki i zamiast gorącej herby, poczułem w brzuchu gorąco ale od wódeczki :). Walnęliśmy jeszcze po jednym, wyszedłem z tej stacji delikatnie mówiąc, zawiany. Od sprzedawcy dowiedzieliśmy się, że nie na widzi swojego szefa bo nim pomiata (więc pozwolił nam brać, te rzeczy które nie były w zasięgu monitoringu sklepowego), a do nas Polaków ma szacunek, bo jego dziadek był Polakiem, chociaż po Polsku nic nie umiał, no może po za oczywistym słowem na k. :).
Wjeżdżając do centrum Oslo za każdym razem trzeba zapłacić, coś ok.8 zł, jak szybko wjechaliśmy tak nawet nie wiadomo kiedy to centrum opuściliśmy, oczywiście mimowolnie, nie znaliśmy drogi na stadion, więc tak wjeżdżaliśmy i wyjeżdżaliśmy z tego centrum czterokrotnie, aż w końcu obraliśmy właściwy kierunek. Norwegowie (było może ok. 0 stopni), a oni w cabrioletach, w krótkich rękawkach, jak by środek lata był, fakt było słońce, ale nam w kurtkach za ciepło nie było! Zanim trafiliśmy pod stadion postanowiliśmy jechać na znaną skocznie Holmenkollen, wyjebista ta skocznia i co by o skoczkach nie mówić, to mają chłopaki jaja, osobiście bym z tego w życiu nie zjechał, co dopiero o skoku mówić. Pod skocznią znalazłem 50 koron norweskich i stwierdziłem, że to dobry prognostyk przed dzisiejszym meczem, nie myliłem się. Porobiliśmy foty skoczni, fiordów, widoki na serio robią wrażenie, ale nie na wycieczkę krajoznawczą tu przyjechaliśmy, więc na stadion. Dookoła otoczony sklepami, z pamiątkami, bank, poczta, sklep kibica, market itd., że byliśmy głodni jak wilki, wbiliśmy na zakupy. Pamiętam że konserwy mieliśmy swoje, ale pieczywa nie było, za bochenek chleba i 2 paczki parówek zapłaciliśmy coś ok.100zł !!!, więc nie dziwne jest że odwiedziwszy sklep kibica wyszliśmy z pustymi rękami, gdybym zarabiał wtedy piątaka na łapę, może jakąś koszulkę bym kupił, bo ceny z kosmosu, absolutnie nie dla zwykłego szaraka z Polski.
Jakieś 3 godziny przed meczem, na parkingu w koło stadionu już sporo rodaków, ale czasy nie te co teraz, większość patrzy na siebie „spod byka”. Pewna grupa chodziła i pytała o bilety, ten kto miał, to go najzwyczajniej tracił, H. gdzieś się z buta sam wypuścił i też miał jakieś tam przeboje z nimi, ale ja tego nie opiszę, bo nie chcę czegoś przekręcić. Samo wejście, nawet sprawnie szło, pamiętam że wchodzili z nami tacy, co bym im się pod pachą zmieścił, może jakaś delegacja koszykarzy z nami była na sektorze, ale nic mi o tym nie wiadomo ;). Ze strony Norwegów zainteresowanie meczem raczej średnie, nas było coś ok. 2 tysi. Doping mizerny, coś tam krzyknęliśmy kilka razy, ale te ciarki które po raz pierwszy mi przeszły od kostek po kark, dzięki hymnowi śpiewanemu na obczyźnie, niezapomniane. Sam mecz rewelacja, horror, dramaturgia i szczęśliwe zakończenie. Jak ktoś tego meczu jeszcze nie oglądał, polecam, grał tam ?Olisadebe, no cóż, nie nam kibicom (niestety) o tym decydować. Zmiana Matyska w bramce, przez Dudka, ta czapka która poleciała z trybun, bo Jurkowi słońce waliło po oczach, potem nieszczęśliwy upadek Jerzego i konsternacja, kto stanie między słupkami jak i Dudek zejdzie?!. Piękne gole i zwycięstwo!. Ale nie tylko na murawie było ciekawie, jak już wspominałem to nie te czasy co dzisiaj, na początku meczu wbija grupa kilkudziesięciu kolesi ubranych na czarno, w dresikach i skórkach, stają, po prawej stronie, wywieszają flagę TB’95, dają okrzykiem znać o sobie. Za nami stała dobra ekipa z Gdańska, przed przerwą podbija na sektorze do każdego typ i informuje żeby zejść niżej, bo w przerwie będzie gorąco, Ci co wiedzieli o co chodzi, posłuchali, Ci którzy nie wiedzieli, w czasie gdy się ciepło zaczęło, lawinowo opuszczali swoje siedzenia w kierunku niższych rzędów, aż przebili reklamy i kilkadziesiąt osób znalazło się wtedy na murawie, oczywiście całkiem przypadkowo. Chłopaki ze stolicy i Gdańska tańczyli aż miło na naszym sektorze, a Norwedzy wypstrykali chyba całą pojemność kart pamięci w swoich „cyfrówkach”. Pamiętam że podszedł wtedy Karwan z Wałdochem i prosili o zachowanie spokoju, oraz o opuszczenie murawy. Ci którzy brali udział w zabawie, co swoje zakończyli, jedni wyszli ze stadionu, inni zostali na nim do końca meczu. Norweskie służby porządkowe, w osłupieniu obserwowały co się dzieję w naszym sektorze, kilku stewardów chciało zaprowadzić porządek ,coś tam pogadali, na tym się skończyło. Mecz dobiegł końca, podziękowania dla grajków. Do fury i kierunek port w Ystad, oj, żałowaliśmy że posępiliśmy hajsu na hotel, ale to tak się tylko mówi, tam na serio było cholernie drogo, więc spędziliśmy kolejną noc na parkingu w aucie, po takich wrażeniach i kilku kubeczkach rozgrzewacza, bardzo łatwo się zasypia.
Wjechaliśmy na prom, wypłynęliśmy z opóźnieniem gdyż kapitan się wahał, były informacje że zbliża się sztorm. Informacje się sprawdziły, dla tych którzy rządni wrażeń, to dobrze, a wiadomo że na mecze się po to jeździ, żeby ,,coś” przeżyć. Jeden od nas tylko żałował bo przesiedział w holu, na podłodze i do papierowych torebek oddał to co zjadł przez ostanie kilka dni. Ja z De. raczyłem się litrowym Faxe w knajpie, pamiętam że w pewnym momencie na pufach przejechaliśmy chyba z 10 metrów pod przeciwległą ścianę ,tak bujało tą łajbą, odnośnie piwa w czasie sztormu, wszystko się przelewa z jednego boku na drugi, więc polecam czystą, podobno błędnik się zalewa i organizm lepiej to znosi. Kolejny chłopak od nas uparł się że ,,zapozna” się z jakąś Szwedką, płynęła z nami jakaś wycieczka szkolna wtedy, tam ten tak się zapoznawał że go z kajuty od dziewczyn ze Szwecji wypieprzyła opiekunka tych uczniaków, w dodatku dała znać do ochrony (wśród ochrony była również większa liczba ochrony składająca się z Polaków specjalnie na te rejsy gdzie płynęli Polscy kibice na i z meczu), tamci tego bidoka gonili po pokładzie, zauważyliśmy to i wyjaśniliśmy sytuację, kolega musiał wrócić do naszej kajuty, a ochrona stwierdziła, że jak dalej będzie nękał dziewczyny ze Szwecji będą zmuszeni dać znać na ląd do psiarni w Świnoujściu dokąd płynęliśmy. W Polsce zima, większa niż w Skandynawii, zaspy itd. co wydłuża naszą podróż do domu. W tej zimowej scenerii, przypominaliśmy sobie wszystko to co nas spotkało przez te kilka ostatnich dni, i pewnie wielu rzeczy tu nie opisałem, ale wtedy byłem pewien, wiedziałem, że za kadrą nie jeden raz jeszcze pojadę po za granicę naszego kraju.